sobota, 13 grudnia 2014

1000 km w 2015 roku! Uda mi się? Musi!!!

Właśnie weszłam na swoje Endomondo i czarno na białym wyszło mi, że to było okropny (ruchowo) rok. Na inne podsumowania przyjdzie jeszcze czas, ale jeśli chodzi o ilość przemierzonych km to na przestrzeni trzech lat (2011 nie liczę, bo z Endomondo zaczęłam korzystać w listopadzie) 2014 prezentuje się fatalnie...
 
Fakt, że w 2013 roku siedziałam w domu, to prawda. W ciągu dnia miałam mnóstwo czasu na spacery z małym, a wieczorami wychodziłam biegać lub maszerowałam z kijkami. Rok bieżący upłynął przede wszystkim pod znakiem nowej pracy, zaangażowania emocjonalnego i czasowego w nowe obowiązki. Ale nic nie usprawiedliwia faktu, że w 2014 roku "przemierzyłam" ponad 3 razy mniej kilometrów niż rok wcześniej. Spadek z 1226 do 371 km/rocznie bardzo mnie zmartwił... Jaki przykład daję swoim dzieciom? Buuu... Niedobra Aga, niedobra...
 
Najgorsze jest to, że odczuwam to też fizycznie - mam mniej energii, wiary w siebie, oddechu, dystansu do codziennych obowiązków, które nabywałam w ruchu.
 
Ten rok będzie inny - to postanowione!
 
W 2015 zamierzam zrobić 1000 km, na wszelkie sposoby: nordik, chodzenie, bieganie, rower, orbitrek. Będzie aktywnie! Dziennie wychodzi po niecałe 3 km, więc to naprawdę nie dużo - trzeba tylko chcieć i nie dopuszczać do większych "dziur treningowych" w kalendarzu, bo to już trudno będzie nadrobić...
 
Uda się?!


piątek, 12 grudnia 2014

Myśl jak Polyanna, Aga!


Przeczytałam gdzieś, że mówiąc, iż gorzej już być nie może, prowokujesz los do udowodnienia, jak bardzo się mylisz.

Pisząc poprzedni los jak bardzo jestem biedna w tym szpitalu, sprowokowałam los, który chciał mi powiedzieć: kretynko, przestań się mazgaić, bo nie wiesz co to jest kiepska sytuacja.

W dniu naszego planowego wypisu ze szpitala, zrobiono Dżemikowi dodatkowe badania, których wynik oznaczał jakąś infekcję wirusową. Wkurzyłam się, bo co to znaczy, najpierw mówią ci, że wychodzisz, potem że jednak nie, a dziecko przecież żywe i energiczne, a te resztki anginy to mieliśmy w domu zaleczyć.

Nie minęło parę godzin, jak okazało się, iż decyzja lekarzy była jak najbardziej słuszna: maluch zaczął wymiotować, właściwie przez całą noc robił to bez przerwy, do tego doszła okropna biegunka... Po dobie okazało się, że to rotawirus i właśnie wczoraj o 23.00 zostaliśmy przeniesieni na oddział zakaźny:(

Jest mi tak źle, że przypomniałam sobie taką zabawę z dzieciństwa inspirowaną książką "Polyanna", którą w najbardziej słabych chwilach "uprawiam" do dziś.

Nazywa się to (głupio, ale wymyśliła to autorka, poza tym to książka dla dzieci) zabawą w radość i polega na wymyślaniu pozytywów w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Pamiętam, że jak czytałam tą książkę w dzieciństwie, a szczególnie jak widziałam ten film - bohaterka potwornie mnie denerwowała - NO JAK MOŻNA SIĘ TAK ZE WSZYSTKIEGO CIESZYĆ! CZASEM TRZEBA SOBIE POWIEDZIEĆ, ŻE JEST DO DUPY I SIE NAD SOBĄ POUŻALAĆ!!!

Otóż nie.
Spójrzmy prawdzie w oczy - są pozytywy, tylko trzeba ich bardzo dokładnie poszukać!


1. Rotawirus JEST paskudny, mały baaardzo cierpi, ale dzięki temu, że objawy wyszły w szpitalu, a nie w domu od razu i bez zwłoki otrzymał pomoc medyczną.
2. Dzięki temu szpitalowi spędzamy ze sobą bez przerwy (to już 8. dzień) tyle czasu, co właściwie...nigdy, bo nawet  wakacje, na urlopie nie miałam go tyle dla synka.
3. Odpoczywam od pracy, która dała mi ostatnio się we znaki, oj dała. Mam teraz czas na przemyślenie swojej kariery zawodowej i przyszłości w firmie, która odbiera mi zbyt dużo, niewiele dając w zamian.
4. Nie do uwierzenia jest fakt, ze kiedyś rodzice nawet takich maluchów, jak Dżemik nie mogli przebywać z dziećmi na oddziale. To, że mogę być przy synku w chwili, kiedy mnie najbardziej potrzebuje to prawdziwe błogosławieństwo.
5. Ta choroba uświadamia mi, co jest ważne - starszy syn nie będzie mieć średniej blisko 5.0 na półrocze? Co tam! Najważniejsze, że jest zdrowy, mądry, nie bierze narkotyków i nie ucieka z domu:)
6. Dzięki mężowi mam tu internet, w związku z tym mogę się wypisać na blogu, co już przynosi mi ulgę.
7. "To tylko zły dzień (lub lika dni), a nie całe życie!"


8. Ja jestem zdrowa, dzięki temu mogę zadbać o małego.
9. Dzięki swojemu pozytywnemu myśleniu będę większym oparciem dla dziecka, mały nie może widzieć jak się mażę.

Można? Można! Zmieniam nastawienie - nie mam wyjścia :)

Zgodnie z poniższym:



środa, 10 grudnia 2014

Marudzę, bo mam dość i jem za dużo słodyczy...

Od tygodnia jestem z synkiem w szpitalu i jest mi z tym bardzo ciężko. Nie jest z nim tak bardzo źle - angina z kaszlem i katarem, a najgorsze (czyli wysoka gorączka) już dawno za nami.

Kiepsko znoszę pobyt tutaj, mimo że w normalnym życiu nie jestem bardzo wymagająca osobą z optymizmem podchodzę do niewygód  tu przeszkadza mi w zasadzie wszystko:
- poranne pobudki punkt 6.00, kiedy mój maluszek w najlepsze śpi. Pielęgniarka wkracza jak policja lub ABW po członków mafii, zapala światło i każe od razu: sprzątać, składać łóżko oraz inhalować dziecko i podawać mu lekarstwa
- posiłki - nie dość, że niejadalne, to jeszcze podawane w dziwnych porach np. śniadanie aż 3 h po pobudce!
- szybkie prysznice - w panice, że mój synuś się obudzi biorę prysznic w dwie minuty wraz z ubraniem się, więc mam cały czas poczucie, że jestem przybrudzona
- wiecznie płaczące dzieci - ja wiem, tez jestem matką i bardzo im współczuję, ale jak budzą mojego, to się wkurzam
- akustyka i gadający po nocach rodzice - między pokojami są szyby, więc słychać praktycznie każdy szmer
 - wspomniane już szyby między pokojami - Big Brother, kurczę, tylko bez sławy i pieniędzy...
- zapach  - tego chyba nie trzeba tłumaczyć...
- protekcjonalizm lekarzy i pielęgniarek -  zasadzie nie specjalnie chcą dzielić się swą wiedzą na temat stanu zdrowia pacjenta, bo po co to rodzicowi?
- anonimowość pracowników oddziału szpitalnego - lekarkę, pielęgniarkę i salowa można odróżnić tylko po rekwizytach (stetoskop, mop) - jeśli są bez - nie wiesz z kim gadasz
- "mamowanie" - nie wiem wiem czemu, ale większość pielęgniarek mówi do mnie "mama" lub "mamunia" ( no kuźwa - do tej pory myślałam, że mam tylko dwoje dzieci) - czy nie używa się już starego, dobrego "proszę pani"????
- brak miejsca - jesteśmy co prawda sami, ale to taka malutka klitka...
- brak ruchu (co to jest te kilkadziesiąt kroczków na trasie: sala-łazienka-aneks kuchenny...)
- samotność i tęsknota za domem ...

To wszystko razem sprawia, że pocieszam się jak mogę, czyli słodyczami i jedzeniem kupionym w śmiecio-budce pod szpitalem... Już jestem w stresie, jak pomyślę o stanięciu na wadze po powrocie do domu...

sobota, 6 grudnia 2014

Posiłki w szpitalu

Impreza firmowa się udała ( co było o tyle ważne, że byłam współorganizatorek:), ubrałam kieckę z Taranko - wyglądałam cholernie amazing, a nazajutrz wylądowałam z Dżemikiem w szpitalu. Jego angina jest oczywistą karą za to, że za dużo czasu spędzałam w pracy...

Karma is a bitch...

Ale dxiś nie o tym. Interesuję się zdrowym odżywianiem, wiem jaki ma ono wpływ na organizm- na zdrowie, na samopoczucie itd. Wg mnie taką wiedzę ( tylko w wersji zdecydowanie bardziej specjalistycznej) powinni mieć w szpitalach.

Jakież było moje zdumienie, jsk zobaczyłam skład wczorajszej kolacji mojego synka: bialy chleb, mielonka i masło. Dziś na śniadanie to samo, tylko z jabłkiem. Ja wszystko rozumiem: cięcia, brak kasy itd. Ale przecież płatki owsiane, czy chleb razowy lub kasza to nie byloby takie wielkie obciążenie szpitalnego budżetu?

Bez pomysłu to wdzystko...

niedziela, 30 listopada 2014

Która kiecka na ważną imprezę?

Przymierzyłam wczoraj 16 sukienek i  - nie mogąc się zdecydować - kupiłam dwie.
Ale w dwóch na firmową imprezę nie pójdę...:(

Którą wybrać?

Orsay:
Czy Taranko:

 
 

 
Dzięki za opinie!!!

poniedziałek, 24 listopada 2014

Niechciana pozostałość po ciąży

Moja druga ciąża nie byłą tak bezproblemowa jak pierwsza. Mimo że bardzo o siebie dbałam i właściwie wszystko robiłam mega książkowo, począwszy od odżywiania po ruch (pochwalę się jeszcze raz - przez 9 miesięcy przemaszerowałam z kijkami prawie 1000 km!) w ciąży zachorowałam na cukrzycę ciążową, a w łydce pojawił mi się ... żylak.

O ile cukrzyca minęła mi po porodzie samoistnie (choć wiem, że muszę uważać już w zasadzie do końca życia, bo istnieje ryzyko, że znowu mnie dopadnie), to cholerny żylak, jak niespodziewanie się mej lewej łydce pojawił, tak niespodziewanie i samoistnie zniknąć nie chciał...

Zaczęło się od tego, że wybrałam się w dłuższą podróż samochodem i głupio mi to teraz przyznać - niestety  - nie robiłam  sobie żadnych przerw w drodze. Uwielbiam prowadzić, a droga z Gdańska do Warszawy na wielu wyremontowanych odcinkach praktycznie nie wymagała zmiany biegów, skutkiem czego nie ruszałam lewą nogą dłuższy czas... W nocy obudził mnie tak straszny ból,  że zaczęłam ryczeć, mąż się przestraszył, że zaczęłam rodzić, a to był "tylko" potworny skurcz.

Nad ranem okazało się, że w łydce pojawiła mi się nowa, niebieska żyłka, która, przez prawie dwa lata spędzała mi sen z oczu.

Żylaki zawsze kojarzyły mi się ze starszymi, zaniedbanymi puszystymi paniami, a nie z młodą, ruchliwą mamuśką, za którą się uważałam! Musiałam coś z tym zrobić, ale wizja operacji nogi trochę mnie przerażała - w końcu muszę zająć się maluchem, a nie kłaść się do szpitala na kilka dni...

Pierwsze lat minęło, trochę się tego żylaka powstydziłam (bo oczywiście nie zakamuflowała go nawet opalenizna), trochę mnie pobolał (zrozumiałam wreszcie, o co chodzi w reklamach, jak mówią o "uczuciu ciężkości nóg"...) i czas było podjąć jakąś decyzję.

Do projektu "POZBYWAMY SIĘ ŻYLAKA RAZ NA ZAWSZE" podeszłam systemowo, czyli zaczęłam od przygotowania merytorycznego. Ponieważ żadna z moich koleżanek żylaków nigdy nie miała, w rodzinie też się nie pojawiały, więc moim jedynym źródłem wiedzy był początkowo internet. Wiem, ze lekarze często wkurzają się, jak pacjenci wymądrzają się wiedzą zdobytą od "Dr. Google", ale ja po prostu MUSZĘ się dowiedzieć wszystkiego, żeby móc z lekarzem porozmawiać choć trochę po partnersku.

Doczytałam, że operacja na szczęście nie jest jedyną opcją - dowiedziałam się o usuwaniu żylaków skleroterapią i doszłam do wniosku, że to może być to, czego szukam.

Namierzyłam w Gdańsku fajny gabinet z panią doktor polecaną przez internautów i poszłam na konsultację. Podczas wizyty okazało się, że jak najbardziej kwalifikuję się do skleroterapii, tylko zabieg musi być wykonany później - najwcześniej we wrześniu - z kilku powodów: przede wszystkim trzeba przez jakiś czas unikać wysokich temperatur, a poza tym po zabiegu konieczne noszenie jest pończoch uciskowych, co latem byłoby bardzo kłopotliwe.

Pani doktor zapowiedziała, że najprawdopodobniej konieczne będzie wykonanie 2 zabiegów w odstępie 3 tygodni, ale może uda się wykonać tylko dwa.  Zabieg nie był bolesny, trochę bolało kilka dni po nim, ale zdecydowanie najgorsze było noszenie tej uciskowej pończochy oraz rezygnacja z wysokich obcasów przynajmniej do pierwszej kontroli. No ale czego nie robi się dla zdrowia i urody!

Wysiłek się opłacał - podczas usg nieszczęsnej łydki 3 tygodnie po zabiegu okazało się, że kolejny zabieg nie jest już potrzebny! Żylak zniknął!

Skleroterapia to penie nie jest metoda dla każdego, ale mnie pomogła pozbyć się naprawdę sporego problemu - i to nie tylko kosmetycznego, ale i zdrowotnego :)

sobota, 22 listopada 2014

OMG!!! I need some help!!!

Przytyłam! Dwa tygodnie przed najważniejsza imprezą firmową w roku przytyłam 2 kg!!!

Wystarczyły 2 tygodnie na garnuszku teściowej i 2 kilo na plusie :( Dobrze, że wczoraj przywiozłam ze swojego mieszkania (wciąż trwa remont) wagę, bo pewnie za tydzień byłyby to już 3 kg :(((



Dukan? Lodówka na klucz? Zadrutowanie szczęki? Any ideas????

piątek, 21 listopada 2014

Jeśli nie PR, to co?

Wchodzisz do sali. Oni już siedzą, w ławkach, za stołami, na fotelach. Odpalasz prezentację. Mówisz pierwsze słowa i w zasadzie już wiesz - kupili Cię i będą Ci jedli z ręki, czy zaraz zaczną szeptać miedzy sobą i pogrążą się w czytaniu smsów i odpisywaniu na maile w komórkach.



 
Prezentacje - uwielbiam to!!! Uwielbiam już na etapie obmyślania slajdów, wyszukiwaniu zdjęć, anegdot. Zastanawiania się, gdzie postawić pauzy, jakie zadać pytania, jak zmusić ich do wyrażenia swojego zdania, do aktywności.

Wiele osób mówi, że nie lubi wystąpień publicznych, że je stresują. Ja mam to samo, tzn. czuje zawsze olbrzymi stres przed takim wystąpieniem, ale mimo to sprawia mi to niewiarygodną przyjemność.

Do tej pory nie miałam wielu okazji, żeby szkolić, czy prezentować coś publicznie. Właściwie w całej swojej karierze robiłam tylko kilka większych prezentacji z tematów, które mi bliskie i na których się znam: z komunikacji, z sytuacji kryzysowych i ze sztuki prezentacji.
Ale ostatnia prezentacja, po której otrzymałam wiele pozytywnych opinii i ciepłych słów uświadomiła mi, że być może jest to coś, co powinnam robić zawodowo.
Ja to po prostu widzę - ludzie, którzy przyszli na kolejne szkolenie niejako za karę, po kilku godzinach ze mną stwierdzają, że było warto, sporo się dowiedzieli, i wychodzą z wypiekami na twarzy. Sama byłam na takich szkoleniach, więc wiem, że to możliwe.

Jest tylko jeden mały problem... JAK SIĘ PRZEKWALIFIKOWAĆ? Jak zostać couchem, trenerem, mówcą motywacyjnym?

I - co najważniejsze - czy w wieku 36 lat można jeszcze myśleć o kompletnej zmianie profilu zawodowego?

I jak to osiągnąć, bez inwestowania kupy kasy w szkolenia trenerskie? Takie już zresztą w poprzedniej pracy miałam - tydzień szkolili nas jak być trenerami, ale to chyba trochę mało...

Ech, jak zwykle, więcej pytań, niż odpowiedzi... Muszę mocno przeanalizować temat. Na razie  będę wykorzystywać absolutnie każdą okazję, by się doskonalić w  dziedzinie publicznych prezentacji - np. ostatnio kadry wymyśliły, że w ramach programu adaptacyjnego będą się spotykać z nowymi pracownikami i opowiadać im o firmie. Ja mam mieć na tych spotkaniach kilkanaście minut, by opowiedzieć o swoim obszarze - spróbuje wykorzystać je tak, by nowi zapamiętali zarówno mnie, jak i to co powiem :)))

niedziela, 16 listopada 2014

Remont mieszkania=remont życia

Długo oczekiwany remont jest na półmetku i bardzo, bardzo nie mogę doczekać się rezultatu. Pieczołowicie wybierane panele (wypróbowaliśmy aż 4 rodzaje w mieszkaniu) okazały się strzałem w dziesiątkę, podobnie jak szaro-popielaty kolor ścian.

Było żółto-czerwono-szalenie-zielono, będzie szaro-spokojnie-skandynawsko. Opatrzyły nam się kolory, każdy pokój miał intensywną barwę, teraz będzie znacznie spokojniej. Coś jak tu:

Albo tu:


Kanapa będzie nawet bardzo podobna:)

Plus białe półki na książki:



Będzie pięknie, czuję to. Mam takie poczucie, że to nowe wnętrze da nam nowa energię do działania, do przyjmowania gości, do przebywania w nowym wnętrzu, do sprzątania nawet!

To co jeszcze strasznie lubię w takich remontowo, przeprowadzkowo, przemeblowaniowych kwestiach to pozbywanie się rzeczy. Nie znoszę magazynować, ale niestety z biegiem lat obrastamy jako rodzina w milion gratów, które "szkoda wyrzucić", "na pewno się przydadzą", i w ogóle "nie wiadomo co z nimi robić".

Zgodnie z zasadą Perfekcyjnej Pani Domu trzeba podzielić rzeczy na piękne, przydatne lub pamiątkowe, a wszystkie te, które nie łapią się do żadnej z tych kategorii po prostu wyrzucić.

Czsem jest ciężko (mamy poczucie wyrzucania pieniędzy), więc przenosimy niepotrzebne rzeczy do piwnicy, która pełni rolę swoistego "czyśca", ale to bez sensu. Tym razem spróbujemy kilka rzeczy wystawić na olx - może komuś przyda się stare krzesełko dziecięce (z nocnikiem gratis;), drzwi z framugą, czy ostro potraktowana przez świętej pamięci kota kanapa...? ;)

piątek, 14 listopada 2014

100 pomysłów na to, jak zaktywizować faceta

Od razu powiem -  nie chodzi o sex:) Do sexu to on się pali bardziej niż do ... no nie wiem ... niż do wszystkiego innego :)

Generalnie chodzi o to, że On SIĘ NIE RUSZA.


środa, 12 listopada 2014

Zamiar vs. wykonanie ( a między nimi Rów Mariański)

Środa była dniem tak bardzo obfitującym w wydarzenia (kręcenie filmu korporacyjnego, przygotowania do największej corocznej imprezy firmowej oraz przygotowanie prezentacji dla prezesa), że dzień pracy zakończył się po 13,5 godzinach.

Nie lubię, nie lubię...

Wkurw na siebie, że znowu się dałam, na firmę, na szefową, że dzieci nie ma i do domu jej się nie spieszy, że znowu nie udało mi się wyjść po 10 h, jak planowałam...

Anyway - wróciłam do domu z zamiarem niejedzenia już dziś niczego i jak stanęłam przy kuchennym blacie między talerzem z kopytkami i patelnią z bułką tartą to w mig zjadłam pół porcji. Wkurzona na siebie poprawiłam dwoma Michaszkami oraz dwoma plasterkami sera.

Ale dziś Z PEWNOŚCIĄ  będzie lepiej:) Zwizualizuję sobie dzisiejszy dzień: zaraz grzecznie i szybciutko wstaną dzieci, które bezkolizyjnie i w tempie pozwolą się ubrać, nakarmić i zawieźć do żłobka i szkoły, jazda do pracy (bez korków - a jakże!) potem bezstresowe , przepisowe 8h pracy przerywane odżywczymi, niskokalorycznymi posiłkami, powrót do domu (i znowu bez korków - jak ja to robię!) , zdrowy, lekki obiad przygotowany przez teściową, zabawa i odrabianie lekcji z dziećmi (starszy naturalnie przyniesie przynajmniej jedną piąteczkę), pół godzinna drzemka, 45 minut ćwiczeń z Mel B, miły wieczór z mężem, prysznic i zdrowy, dłuuuugi sen:)

Da radę?;)

wtorek, 11 listopada 2014

To był świetny dzień!

Tak się składa, że dziś urodziny męża. Na piczątek powolna kawka, długie śniadanko z książką, bo moi panowie spali, spacer po mieście w poszukiwaniu parady niepodległości, szybki ogląd własnego, remontowanego mieszkania (będzie pięknie!), potem świetny obiad teściowej i na koniec trenig z Tips for women (mój pierwszy:) mix Jilian, Mel B, Natalii Gacy i jeszcze jakiejś panny).

Gdyby nie dwa starcia-z synem buntujący się 12-latek) i teściową byłoby idealnie. Wniosek-popracować nad relacjami i wrzucić ten plan do celu strategicznego.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Przedsiębiorstwo zwane JA


Nie będę modelką.
Nie będę nastoletnim geniuszem.
Nie napiszę pierwszej książki przed 30-tką.
Nie zostanę astronautą.
Mam małe szanse, by przed 40-tką zostać milionerką i zwiedzić wszystkie kraje świata.
Moja talia nie osiągnie 50 cm.
Nie nauczę się biegle starochińskiego.
Prawdopodobnie nie zostanę prezesem korporacji.


Ale mogę przeczytać niezliczoną ilość książek.
Rozdać 5 mln uśmiechów.
Zrobić mnóstwo dobrych rzeczy.
Nauczyć się biegle przynajmniej 2 języków obcych.
Wyglądać zdrowo, młodo i czuć się znakomicie w swojej skórze.
Pracować z satysfakcją i lubić to, co robię.
Zdrowo się odżywiać i polubić gotowanie.
Przebiec kilka maratonów.

Nikt tak jak ja sama nie zna moich możliwości. Nikt nie wyznaczy moich celów lepiej niż ja.
Nikt nie uczyni mnie szczęśliwszą niż ja.

Popracuję nad tym  - w całym tym zmęczeniu całodziennym, zabieganiu, rozpaczliwych próbach bycia najlepszą matką, żoną, pracownikiem, sąsiadką - spróbuję każdego dnia realizować coś, co nazwę korporacyjnie* misją "przedsiębiorstwa" JA  -
BYĆ NAJLEPSZĄ "MNĄ" - DLA SIEBIE, DLA SWOJEGO SZCZĘŚIA I SWOJEGO POCZUCIA RÓWNOWAGI.

Główną zasadą determinowania celów, jest ich jasne i przejrzyste określanie, tak aby nie pozostawiały wątpliwości co do zgodności z misją przedsiębiorstwa. Powinny być ponadto ściśle sformułowane, mierzalne, ambitne, realistyczne i określone w czasie (zasada SMART)

Dobrze sformułowane cele strategiczne stają się podstawą do opracowania w następnej kolejności planów strategicznych. Plany strategiczne z kolei mają za zadanie, poprzez ustalenie priorytetów działań i podjęcie szeregu decyzji na różnych poziomach, umożliwienie zrealizowania założonych wcześniej celów strategicznych. Te z kolei pozwolą później na opracowanie celów taktycznych.

Misję już mam, nad celami strategicznymi, panem startegicznym oraz celami taktycznymi będę myśleć dziś. Wish me luck!  I

* he, he - jak to mówią: możesz wyjść z korporacji, ale korporacja z ciebie - nigdy! ;)




niedziela, 9 listopada 2014

Co przyniesie dzień?

Obudziłam się dziś z silną motywacją- na jak długo mi jej wystarczy? 2 miesiące (do Sylwestra), 3 tygodnie (do najważniejszej firmowej imprezy w roku), do wieczora ( zaplanowany jogging), czy do śniadania?:)

Ech...:)

poniedziałek, 24 marca 2014

Historia moich kompleksów - cz.1

Jak sięgam pamięcią wstecz, to moje kompleksy przypuszczalnie zaczęły się w drugiej klasie szkoły podstawowej. Pierwszym kmpleksem była...

FRYZURA

Myślicie pewnie, że mało która dziewczynka ma w tym wieku kopleks dotyczący włosów? Pewnie tak, ale ja naprawdę miałam powód. Otóż w tym roku właśnie zaczęliśmy, regularnie w ramach w-f- uczęszczać na basem. Pech chciał, że moje włosy wtedy (ech...) były baaardzo długie, baaardzo gęste i baaardzo kręcone i kompletnie nie nadawały się do samodzielnego suszenia i to pod presją czasu. 

Naprawdę! Pamiętam, że po kąpieli w domu rodzice suszyli mi włosy bitą GODZINĘ (!). W związku z tym gdybym miała je suszyć samodzielnie po basenie i jednocześnie zdążyć na kolejną lekcję prawdopodobnie chodziłabym przez cały rok z permanentnym zapaleniem płuc. Cóż było począć, włosy obcięto. (To tez temat na dygresję - jak już powiedziałam włosy były naprawdę niezłe, więc fryzjerka upartując interes zapytała moją mamę, czy chcemy wziąć włosy po obcięciu ze sobą, Jako że moja zdziwiona, niepraktyczna mama odparła, że oczywiście nie, fryzjerka zaczęła ochoczo ciąć jak najdłuższe pasma, okładać je równiutko na stole celem sprzedażny na perukę !) Wygladałam - TRAGICZNIE... Obcięcie na zapałkę z tymi bardzo gestymi i kręconymi włosami, wybitnie mi nie służyło. Miałam wrażenie, że najpierw do pomieszczenia wchodzi moja głowa, potem długo, długo nic, a potem ja. Co więcej, dzieci zaczęły się ze mnie śmiać, że wyglądam jak szopa i to niestety ciągnęło się (okazjonalnie, na szczęście) kilka lat.

Długo nie lubiłam swoich kręconych włosów, nawet jak już odrosły, bo się nie układały, bo nie mogłam mieć grzywki itd. Nie miałam oczywiście prostownicy, środków do stylizacji, które mogłyby ujarzmić moją lwią grzywę tez nie było w tych siermiężnych czasach... 

 
Na studiach kupiłam prostownicę i kompleks minął. Włosy w połowie pewnie wypadły, a druga połowa jest pod moją całkowitą kontrolą.

Ponieważ natura nie lubi próżni, na zakładkę pojawił się mój drugi kompleks

NADWAGA
 ... ale o tym w następnym odcinku.

sobota, 15 marca 2014

Relacja z miesiąca pracy i nowe obietnice

Minął miesiąc w nowej pracy. I jak? Różnie, oczywiście, bo wyłącznie wspaniale to chyba tylko w Disneylandzie jest, prawda? I to jako gość, a nie pracownik, he, he...

Firma jest rzeczywiście dobra, a pod względem socjalu - najlepsza, w której do tej pory pracowałam. Premie, dodatkowe pensje, dofinansowanie nauki języka, wczasy pod gruszą, dog=finansowanie wypoczynku dziecka, opieka medyczna, stomatologiczna (za darmo!!!) - rewelacja.

Jest kilka rzeczy, które mnie wkurzają, i do których będę się musiała przyzyczaić:

- tzw. odbijanie karty - na wejściu trzeb odbić kartę, pracować równo 8 h, a wszelkie wyjścia muszą być zaplanowane, uzgodnione itd.itd. No cóż - nie ukrywam, że jestem przyzwyczajona do większej swobody, doo większego decydowania o swoim czasie. Życie mnie rozpieściło;)
 - karta Mulstisport za 130 zło - no skandal, no!
- procedury, procedury i jeszcze raz procedury. Ja wiem, że w korpo nie da się inaczej, ale to jest takie...automatyzujące.
- szefowa - temat rzeka... Nie jest najłatwiejsza, a podstawowy problem jest taki, że trudno zrozumieć o co jej chodzi! Nie tylko mnie, ale również dziewczynie, która pracuje z nią od roku - po prostu ta kobieta ma problem z precyzyjnym formułowaniem myśli i komunikacją! (Co jest o tyle absurdalne, że pracujemy w dziale komunikacji właśnie;)
- nie ruszam się, i tyję :(((((((((((((((((((((((( DO TEGO, OCZYWIŚCIE, NIE ZAMIERZAM SIĘ PRZYZWYCZAJAĆ, TYLKO NA RAZIE NIE MAM POMYSŁU, CO ROBIĆ...? Z brakiem czasu, ze zmęczeniem itd. W garść się trzeba wziąć po prostu!

Plusów jest znaaaacznie więcej:
 - ciekawe, różnorodne, inspirujące obowiązki (konferencje prasowe, pisanie, prezentacje, sponsoring, organizacja integracji i wiele, wiele innych) - robię to,na czym się znam i co kocham
-  rozmach - kasy jest dużo, na różne wydarzenia,  konferencje, dobroczynność, imprezy, sesje zdjęciowe
 - fajni ludzie w pracy - szczególnie ciekawa jest moja współpracowniczka - jest tak barwna, emocjonalna, żywiołowa, energetyczna, że ja przy niej (a tez się za taką uważam!) niknę! ale nie szkodzi, lubię pracować z takimi ludźmi, którzy się angażują, żywo reagują na rzeczywistość,  a to, że dziewczyna czasem przesadza i robi "dym wokół małej sprawy" - to tylko ubarwia moją pracową rzeczywistość

Jest jedna rzecz, która mnie uskrzydla: UDAŁO MI SIĘ - PO 5 MIESIĄCACH TRAFIŁAM DO WYMARZONEJ PRACY, DO NAJLEPSZEGO PRACODAWCY W MOIM MIEŚCIE!!! Czasem, jak sobie o tym pomyślę, to mi się wierzyć nie chce, taka jestem dumna z siebie!


Spełniam się, znowu nie tylko jako matka, ale również jako pracownika, a to daje mi dużo takiej życiowej siły! Mam nadzieję, że pomoże mi ona zabrać się za swoje ciało, bo co z tego, jak w pracy będzie ok, a stracę to, co udało mi się osiągnąć po urodzeniu Dżemika - wagę, bieganie i dobre samopoczucie...?

Za półtora miesiąca majówka - aaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!! Potrzebuję precyzyjnego planu, bo zamierzam w tym roku znowu się stroić na działkę, nakupować sobie mnóstwo kolorowych, seksownych krótkich spodenek!!! Dobra - koniec pisania, zabieram się za szukanie fitispiracji w necie!

Zacznę o tego: GDZIEKOLWIEK JESTEŚ, TO DOBRY MIEJSCE, ŻEBY ZACZĄĆ!!!



Macie jakieś ulubione cytaty, lub postaci ze światka fit inspiracji? Pamiętam, że była taka laska z rewelacyjnym tyłkiem, ale teraz nie mogę jej znaleźć...Może ktoś, coś? :)

sobota, 15 lutego 2014

Wolę się śmiać do sałatki niż być Grumpy Catem!

Tak jakoś mam, że wszystkie zawirowania w moim życiu odbijają się na jedzeniu. Przez ostatnie dwa miesiące byłam już nieźle sfocusowana na znalezienie pracy, cały czas w nerwach między jedną, a drugą rozmową kwalifikacyjną, podczas przygotowań do kolejnej.  Miałam ciągłe poczucie, że żyję w jakimś zawieszeniu, nic nie mogę zaplanować... Wymówki, tak wiem, ale koncentrowałam się głównie na byciu atrakcyjnym pracownikiem dla potencjalnego pracodawcy niż atrakcyjnym człowiekiem dla siebie i innych.

Obsunęłam się w ćwiczeniach (cholerna komórka mi zastrajkowała -mogę dzwonić i wysyłać SMS-y, ale nie mogę korzystać z Endomondo, MyFitnessPal i innych aplikacji), na spacery z Dżemikiem chodzę rzadziej (albo było za zimno, albo roztopy uniemożliwiające chodzenie z wózkiem po chodniku, albo przeziębienie maluszka), nie biegam, bo boję się o kolano, na nordik chodzę tylko z koleżanką ciężarówką, co nie czyni naszego treningu szczególnie wyczerpującym ;), orbitrek odstawiony do sypialni czeka na ... ? Cholera wie, co.

 Blogi o tematyce zdrowego odżywiania, o byciu fit itd. zamiast mnie mobilizować dołowały mnie. Jak mi nie idzie, to jak sobie poczytam kolejny rozetuzjazmoway wpis o koktajlach, ketlach, czy bieganiu to myślę sobie, że tylko ja mam takie zjazdy, tygodnie bez motywacji, dni bez warzyw i ruchu i zamiast być  dziewczyną, która śmieje się do sałatki * jestem raczej jak Grumpy Cat **...

Muszę to zmienić, bo to się odbija na moim nastawieniu do otoczenia i na moich domownikach, niestety... Nie ukrywam, że tak zabrać się po raz milionowy za siebie jest trudno, bodźców brakuje. Chodakowska nie chce zadzwonić do moich drzwi i kopnąć mnie w tyłek...

No nic, trudno - sama muszę wziąć odpowiedzialność za swoje życie, zdrowie, jedzenie.
O postępach (mam nadzieję) -  będę informować! ;)







 * To jakiś fenomen z tymi laskami, które jarają się a widok zieleniny! Oto dowody:



** znacie Marudnego Kota? :)

piątek, 14 lutego 2014

W czym śniadanie do pracy?

Jako się rzekło, boję się iść do roboty. Wiem, na pewno wszystko będzie dobrze, ale póki co pomyślałam, że fajnie byłoby zrobić coś, co to pójście do pracy uczyni przyjemniejszym.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wygrałam (oprócz gadżetów kuchennych) bon na 200 zł do internetowego sklepu Fabryka Form w walentynkowym  konkursie BBC Lifestyle :)

Najpierw chciałam kupić za tę kasę coś niezbędnego, ale doszłam do wniosku, że zgodnie z zasadą "łatwo przyszło - łatwo poszło" - lepiej kupić jakiś miły, "luksusowy" gadżecik. I wymyśliłam ...


... lunchboxy!

Zakupiłam dwa: dla męża i dla siebie:



 

Fajne, prawda? Do tego gustowne torby:


 Już się trochę nie mogę doczekać pierwszego, pracowego "lunchu" ;)


wtorek, 11 lutego 2014

Rewolucja życiowa - następny rozdział: NOWA PRACA

Miałam wrócić i co? Obiecanki cacanki z tego wyszły... Powód, jak zwykle, prozaiczny - chroniczny brak czasu...

A teraz? Teoretycznie powinnam mieć go jeszcze mniej, ale z doświadczenia wiem, że im więcej mam obowiązków, tym lepiej się organizuję, więc mam szczerą nadzieję, że wrócę do regularnego blogowania. Uwaga: chwalę się: po 5 miesiącach szukania pracy i dwóch faktycznego bezrobocia (po macierzyńskim wróciłam "na papierze" do pracy na 6-miesięczy okres wypowiedzenia bez konieczności wykonywania obowiązków) ZACZYNAM PRACĘ!





Start dokładnie w poniedziałek o 7.15. Czym będę się zajmować? Tym co lubię, znam i kocham - komunikacją i PR-em. 

Do wczoraj byłam w nieustającej euforii od momentu ostatniego (trzeciego) etapu rekrutacji w tej firmie. Niezła pensja, super socjal, karta Multisport (będę chodzić na siłownie!!!!!), opieka medyczna, opieka stomatologiczna, 13-tka, 14-tka, dofinansowanie wczasów, dofinansowanie wypoczynku dzieci, premie itd.

Co się zmieniło? Hmmm... przed wszystkim szefowa poprosiła mnie o przyjście do pracy na 2h przed faktycznym jej rozpoczęciem na przekazanie pewnych dokumentów, przepisów itp. Ok, nie miałam z tym problemu, zwłaszcza, że jak wiadomo - mam czas. 

Nie bardzo wiedziałam, czemu mi przekazuje to tydzień wcześniej  - czyżbym miała być tak bardzo zajęta w robocie, że nie będę miała czasu na zapoznanie się z firmowymi dokumentami?!?! Trochę mnie to zdziwiło, nie powiem, przecież szefowa powinna przewidzieć jakiś czas na tzw. wdrożenie, zapoznanie z obowiązkami, z firmą, z ludźmi, z tym co w tym dziale robili wcześnie itd. Okazuje się, że w dużej mierze mam to zrobić w domu. Hmmm... ok.

Ale w trakcie przekazywania tych dokumentów od razu zaczęła opowiadać o moich obowiązkach, o projektach które poprowadzę, co chwilę pytając: "Czy ma Pani jakieś pytania?" Jak mnie coś zaciekawiło, oczywiście pytałam, ale bez przesady zakładając, że to co ona mówi, to taka zajawka, więc czas na szczegółowe dopytywanie się będzie podczas szczegółowego przekazywania obowiązków, a nie teraz tak w biegu, na szybko, bez komputera ...


Chyba się myliłam - kiedy podczas pożegnania szefowa po raz ostatni zapytała "Czy ma Pani jakieś pytania?" odparłam, że teraz po dosyć ogólnikowym zarysie czekających mnie zadań ciężko o pogłębione pytania i "wszystko wyjdzie w praniu" usłyszałam trochę przerażony głos szefowej: "Ale my szybko potrzebujemy działań operacyjnych, pani Ago, bardzo szybko!!!".

Czy ona mnie chciała nastraszyć, zmobilizować??? Ale ja jestem zmobilizowana! Nie zamierzam się obijać, naprawdę - nie mam tego w planie (nie oczekiwałam tez, że szefowa będzie mi robić rano caramel latte macchiato, a tajski masaż w czasie lunchu), ale spodziewałam się, że kilka dni (Jezu - chociaż dwa!!!) na ogólne rozpoznanie będę miała... Na spokojnie, bez nerwów.
 A tu 7.15-szkolenie bhp, a 7.20 - w kierat ;) Dobra, żartuję, może nie będzie aż tak źle, ale jakoś mnie ... zniesmaczyła ta wczorajsza rozmowa... Może mnie  życie rozpieściło, ale mam po prostu inne doświadczenia z poprzednich prac. Potrafię ciężko pracować, nawet lubię, ale nie cierpię, kiedy ktoś niepotrzebnie stwarza ciśnienie. (Żeby było śmieszniej rekrutacja trwała całe 5 miesięcy - jak  tak bardzo potrzebowali pracownika, to czemu nie zrekrutowali go w miesiąc,dwa - żeby mieć szybciej kogoś do pracy?!) Warto napomknąć, że firma w której się zatrudniłam to duża korporacja, mając dobrą opinię wśród pracowników, nie jest to jakiś prywaciarz - krwiopijca.

Pewnie przesadzam...?