poniedziałek, 24 listopada 2014

Niechciana pozostałość po ciąży

Moja druga ciąża nie byłą tak bezproblemowa jak pierwsza. Mimo że bardzo o siebie dbałam i właściwie wszystko robiłam mega książkowo, począwszy od odżywiania po ruch (pochwalę się jeszcze raz - przez 9 miesięcy przemaszerowałam z kijkami prawie 1000 km!) w ciąży zachorowałam na cukrzycę ciążową, a w łydce pojawił mi się ... żylak.

O ile cukrzyca minęła mi po porodzie samoistnie (choć wiem, że muszę uważać już w zasadzie do końca życia, bo istnieje ryzyko, że znowu mnie dopadnie), to cholerny żylak, jak niespodziewanie się mej lewej łydce pojawił, tak niespodziewanie i samoistnie zniknąć nie chciał...

Zaczęło się od tego, że wybrałam się w dłuższą podróż samochodem i głupio mi to teraz przyznać - niestety  - nie robiłam  sobie żadnych przerw w drodze. Uwielbiam prowadzić, a droga z Gdańska do Warszawy na wielu wyremontowanych odcinkach praktycznie nie wymagała zmiany biegów, skutkiem czego nie ruszałam lewą nogą dłuższy czas... W nocy obudził mnie tak straszny ból,  że zaczęłam ryczeć, mąż się przestraszył, że zaczęłam rodzić, a to był "tylko" potworny skurcz.

Nad ranem okazało się, że w łydce pojawiła mi się nowa, niebieska żyłka, która, przez prawie dwa lata spędzała mi sen z oczu.

Żylaki zawsze kojarzyły mi się ze starszymi, zaniedbanymi puszystymi paniami, a nie z młodą, ruchliwą mamuśką, za którą się uważałam! Musiałam coś z tym zrobić, ale wizja operacji nogi trochę mnie przerażała - w końcu muszę zająć się maluchem, a nie kłaść się do szpitala na kilka dni...

Pierwsze lat minęło, trochę się tego żylaka powstydziłam (bo oczywiście nie zakamuflowała go nawet opalenizna), trochę mnie pobolał (zrozumiałam wreszcie, o co chodzi w reklamach, jak mówią o "uczuciu ciężkości nóg"...) i czas było podjąć jakąś decyzję.

Do projektu "POZBYWAMY SIĘ ŻYLAKA RAZ NA ZAWSZE" podeszłam systemowo, czyli zaczęłam od przygotowania merytorycznego. Ponieważ żadna z moich koleżanek żylaków nigdy nie miała, w rodzinie też się nie pojawiały, więc moim jedynym źródłem wiedzy był początkowo internet. Wiem, ze lekarze często wkurzają się, jak pacjenci wymądrzają się wiedzą zdobytą od "Dr. Google", ale ja po prostu MUSZĘ się dowiedzieć wszystkiego, żeby móc z lekarzem porozmawiać choć trochę po partnersku.

Doczytałam, że operacja na szczęście nie jest jedyną opcją - dowiedziałam się o usuwaniu żylaków skleroterapią i doszłam do wniosku, że to może być to, czego szukam.

Namierzyłam w Gdańsku fajny gabinet z panią doktor polecaną przez internautów i poszłam na konsultację. Podczas wizyty okazało się, że jak najbardziej kwalifikuję się do skleroterapii, tylko zabieg musi być wykonany później - najwcześniej we wrześniu - z kilku powodów: przede wszystkim trzeba przez jakiś czas unikać wysokich temperatur, a poza tym po zabiegu konieczne noszenie jest pończoch uciskowych, co latem byłoby bardzo kłopotliwe.

Pani doktor zapowiedziała, że najprawdopodobniej konieczne będzie wykonanie 2 zabiegów w odstępie 3 tygodni, ale może uda się wykonać tylko dwa.  Zabieg nie był bolesny, trochę bolało kilka dni po nim, ale zdecydowanie najgorsze było noszenie tej uciskowej pończochy oraz rezygnacja z wysokich obcasów przynajmniej do pierwszej kontroli. No ale czego nie robi się dla zdrowia i urody!

Wysiłek się opłacał - podczas usg nieszczęsnej łydki 3 tygodnie po zabiegu okazało się, że kolejny zabieg nie jest już potrzebny! Żylak zniknął!

Skleroterapia to penie nie jest metoda dla każdego, ale mnie pomogła pozbyć się naprawdę sporego problemu - i to nie tylko kosmetycznego, ale i zdrowotnego :)

5 komentarzy: